Pomijając aspekt religijny, chciałabym, aby już było po wszystkim. Za długo trwa i za męczący jest entuzjazm, absurdalne wydaje się odhaczanie, komu już się posłało kartkę, a kartki bez szybkiego pingponga irytują, choć przyszły z najlepszymi słowami.
Najchętniej poszłabym spać, zbudziła sie tylko, aby pójść do kościoła, a potem znowu zasnęła do późnej wiosny (tak, by sezon przeziębieniowy wczesnej mieć za sobą).
Czekam na premierę filmu "Buddenbrooks" (niezły zresztą termin!), właściwie nie tyle na nią jako taką, ale premiera umożliwi dotarcie filmu do nas. To najlepsza powieść, jaką czytałam, przebija u mnie nawet "Ziemię obiecaną". Najbardziej mnie powala kunsztownie pokazany upływ czasu, bohaterowie starzeją się równiutko względem siebie (to nieczęsto spotykane), ze swoimi dziwactwami, poglądami, szczegółowym wyglądem, zdrowiem. Thomas Mann musiał to chyba sobie rozrysować na papierze milimetrowym. Lubię wszystkich bohaterów, z każdym chciałabym bardzo pójść na kawę! Nobel za coś, co się zrobiło w wieku 25 lat... Mam nadzieję, że autorzy filmu nie sknocą sprawy... Na zajawce w linku widać kultową scenę gradu, mojego ulubieńca Hanno... no zobaczymy!
Więcej głębii nie wyciągnę z tego zdjęcia, bo ktoś się domaga czekoladki (którą już nadgryzł, co tylko powiększyło metaforyczność przekazu:) i aparatu jednocześnie i mnie trąca.
Za link do strony filmu serdecznie dziękuję Annie, którą pozdrawiam.
piątek, 19 grudnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
16 komentarzy:
Saro, dzisiaj Twoje zdjęcia rozbroiły mnie a może rozstroiły...
Wiem! Wzruszyły...
Ten mały łepek wypatrujący czegoś lub kogoś, kubek bez ucha ale za to z ptaszkiem :) wyczytane książki...
A do wiosny już blisko,
trzymaj się ciepło :)
Dziękuję!:)
No staram się...;)
Hmmm... Ja nie lubię być typowa, ale niestety jeżeli chodzi o "Buddenbroków" to chyba jestem ;) Koniec końców książki nie przeczytałam, ale na dowód, że nie jestem uprzedzona do Manna powiem, ze cały jeden semestr chodziłam na zajęcia poświęcone wyłącznie jego twórczości. Ale żeby obejrzeć film, ksiązkę trzeba przeczytać. Więc może to jest jakaś mobilizacja... A, ja mam w domu Buddenbroków mojej prabaci, pisane po niemiecku frakturą z 1930 roku.
Co do Adwentu i napięcia - ja mam jakąś taką zdolność do "Innere Emigration" i udaje mi się od tego uciec...
Lubię Buddenbroków ,pamiętam serial, który dosyć dawno leciał w TV .Wiadomo książka lepsza , ciekawa jestem jak sobie poradzą tym razem .Podobno liczą na hit .
Aha, zdjęcia mi się spodobały ,takie w sennej atmosferze -czasozatrzymanie .
Pierwsze bomba , za kimś czeka?
Patrzy, czy są jakieś pieski...:)
Królewno - mi się też udaje, ale jak to męczy!:) Po co robi się wokół tego tyle zamieszania?!
Fajnie mieć taką książkę! Faktycznie bez tekstu film może wyglądać na kolejną sagę rodu... a jest tam o wiele, wiele więcej! Nieśmiało zachęcam... Ciekawe, czy u nas będzie w kinach - osobiście wątpię, ale może jakieś małe DVD wyjrzy na światło dzienne...
Saro, wczoraj widziałam w księgarni specjlanie wyłożone wydania "Buddenbroków" oraz reklamę filmu. Postaram się zwrócić uwagę na opinie po premierze. I ja mam dość oczekiwania i szaro-burej niby-zimy.
Mówisz,że oczekiwanie męczące.A mnie się jakoś udaje w tym roku bez nerwowego zakręcenia.Mało bywam w centrach handlowych,łażę głównie po swojej okolicy,chowam się w domku,a reszta niech sobie szaleje jak chce;)Świętego,przedświątecznego spokoju życzę:)
Dziewczyno, co Ty robisz porze?!
Przyganiał kocioł garnkowi ;)
Przepraszam mamo,już nie będę tak późno chodzić spać;)
Ale Twoja pora i tak przebiła moją:))
To pierwsze zdjęcie - z chłopczykiem przy oknie - to dla mnie kwintesencja Adwentu. Bardzo, bardzo piękne zdjęcie...
"Męczący entuzjazm" jako sformułowanie jest zabójczy:)
Myśmy się odcięli. Od paru lat skupiamy się na tym, co dla nas jest istotą tego czasu: wymiar religijny i rodzinny. Omijamy sklepy,dekorujemy dom -niespiesznie i nieprzesadnie. Jeszcze tylko wczesnym rankiem we wtorek wybierzemy się na wiejski targ po ryby, kapustę kiszoną i konopie na siemieniotkę (to nasza tradycyjna potrawa rozpoczynająca Wigilię). Czas wyraźnie zwolnił.I tyle. Dlatego nie czujemy się zmęczeni - ale kiedys tak bywało więc wiem o czym piszesz.
A propos Buddenbrooków -ciekawe czy głowny aktor będzie umiał objąć decymy;)
Droga Ollu, rzecz nawet nie w odcięciu się, bo sklepy itp od dawna omijamy. Gdy jednak bliscy - nie mówię tu tylko o rodzinie - bombardują pierniczkami, "niezbędnymi" zakupami, sprzątaniami... nie może to tak do końca mnie nie dotyczyć. Sama tego nie robię, ale widzę, co się dzieje i to mnie męczy.
Proszę o bardzo porządny opis siemieniotki!!!
Ale Ci fajnie, że masz wiejski targ. Ty snobko!!!:))))
A co do Buddenbrooków - może zatrudnią kaskadera:P
Saro, mnie już nie bombardują, dali se siana ;)
Targ jest półwiejski w sumie, i mam do niego spory kawałek... ale warto, bo można tam dostać np.kapustę kiszoną tradycyjnie w beczkach (nie wiem wprawdzie czy po bożemu deptaną i nóg sprzedającego też nie oglądałam)a nie jakieś octowe wynalazki;P
Siemieniotka to najbardziej tradycyjna zupa wigilijna na Górnym Śląsku, ale dziś mało kto ją robi - dlatego ja ją robię:) Jest z tym dość dużo zabawy, parę godzin się gotuje te konopie, potem tłucze takim drewnianym tłuczkiem z płaskim spodem (używam go raz w roku), powstające mleczko się odcedza, zalewa wrzątkiem, gotuje, i tak w kółko parę razy:) Zupa jest lekko gorzkawa w smaku i albo się ją kocha albo nienawidzi :)wg śląskich wierzeń nadaje poweru nawet największym zdechlakom i jest świetna na cerę:) i coś w tym jest, bo konopie to prawdziwa bomba mikroelementów (cynku, magnezu) i antyutleniaczy. Będę robić we wtorek hurtowa ilość:)
Dziękuję! Jako zdechlak nr 1 ostatnio powinnam też sobie sprawić... Odwdzięczę się opisem naszego hardcorowego barszczu: trzy tygodnie przed daje się do garnka surowe, obrane i pokrajane z grubsza buraki, kromki razowego chleba i się czeka. Fazy wyglądają przeróżnie, najlepiej w ogóle tam nie zaglądać. W skrócie: pleśń w postaci bąbelków, potem klasycznych, zielonych archipelagów a potem DEKIELKA zamykającego szczelnie garnek. Wtedy w dekielek się puka, on pięknie się przechyla i można go wyjąć. Buraki się wyrzuca, płyn przegotowuje (w wersji oryginalnej - nie!) i to już... teraz uszka i ewentualnie starte, gotowane buraki (inne). Ale raczej tylko uszka. Podgrzać oczywiście. Przepis jest ze Lwowa, samo centrum miasta:) Smak: winny obłędnie.
Trzy tygodnie, to już po herbacie, a miałabym czerwony akcent na Święta :) Barszcz rzeczywiście hardcorowy ale może kiedyś się odważę. Opis w każdym razie zrobił na mnie piorunujące wrażenie:)
Prześlij komentarz