Najstraszliwszym muzeum z dzieciństwa jest dla mnie bezsprzecznie Przyrodnicze z ul. Sienkiewicza, i wcale nie chodzi o kości, o tego wypchanego orangutana (chciałam napisać, co jest z nim nie tak, ale się rozmyśliłam, bo może akurat szykujecie jakieś pyszności), tylko o potworną KLATKĘ SCHODOWĄ, stromą to mało powiedziane. Jako mała dziewczynka patrzyłam z dołu na łeb żubra i kręciło mi się w głowie, do tego jeszcze ten ptak, wrażenie, że leci, potęgowało efekt niebezpiecznej wysokości.
Spójrzcie tylko sami.
Zdecydowałam jednak, ze pora pokazać to i owo synkowi. Przyklejona do ściany, z uśmiechem na pobladłej twarzy pełzłam w górę. Upiory z dzieciństwa miały ubaw.
To duże i pokręcone na dole to odlew jedynego na świecie kompletnego nosorożca włochatego, zresztą odnalezionego w Polsce, w 1929 roku w pobliżu Staruni koło Lwowa;)
Na stronie muzeum wyczytałam, że zrobiło się bardzo nowoczesne, interaktywne i multimedialne nieomal. Nie znalazłam jednak na szczęście żadnych migających światełek do przyciskania, a dokładnie to samo, co było ponad 20 lat temu. Gabloty z charakterystycznie wypolerowanego drewna. Ta sama wybrana z milionów pchła pod mikroskopem i te same maciupeńkie muszki, nad którymi uprzejmie się dziwiłam. Szkielet słonia jakby przestawiony. Ciekawe, czy wspomnienie taty podnoszącego mnie, bym dotknęła kłów, podczas gdy uwierała mnie jakaś okropnie wełniana szkocka spódniczka jest prawdziwe.
Oczywiście jest tam więcej sal, ale popstrykałam tylko kości ze względu na ich pewną fotogeniczność, elegancję.
Wieloryb już nie robi wrażenia. Ale wypchane arktyczne fokopodobne stwory natychmiastowym, bolesnym szarpnięciem wyciągnęły wspomnienia o czasach, gdy zaczytywałam się w Centkiewiczach i chciałam zostać radiotelegrafistką na statku wielorybniczym, i tak tylko płynąć i płynąć z kubkiem kawy w ręku.
Wszystkie te stwory jakby zawitały do nas prosto z lat dwudziestych. Patrząc na ich skórę czuje się ich łowcę, pana w pumpach i kapeluszu, z mnóstwem szklano-metalowych gadżetów typu lupa. Z rakietami śnieznymi, wyblakłym kaskiem tropikalnym, mówiącego w języku któregoś z kolonialnych krajów.
Innych eksponatów brak.
Myślę też o autorze tego budynku, co mu przyświecało, gdy tworzył tą cholerną klatkę schodowąi przedziwnie porozmieszczane sale.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
A ja jakiś dziwny sentyment czuję do tego muzeum. Niezbyt często tam bywam, bo jestem z Kłodzka. Jednak z dawnych lat pamiętam właśnie najbardziej salę szkieletów... Orangutana też, ale głównie przez skojarzenia (dość przykre) z filmem "Greystoke..." z Lambertem - fascynacja moja wielka z czasów SP :)
A takie klatki schodowe uwielbiam! Tylko, że wolę patrzeć na nie do góry - wtedy jest cudowna perspektywa! Taka klatka schodowa była u nas przy ulicy Łużyckiej, gdzie przed laty była apteka kolejowa. Gdy przychodziłam tam z babcią, to ona szła do apteki, a ja stałam i wpatrywałam się w górę...
Pozdrawiam :)
http://anek73.blox.pl
Droga Anek,
klatki schodowe jako takie też uwielbiam, ale ta przegięła!
Pozdrawiam ciepło.
Spytam kłodzkiego kolegę, gdzie ta apteka i w razie pobytu w Twoim mieście pójdę tam sobie z przyjemnością.
Tej apteki już nie ma - od powodzi w 97... Teraz tam są mieszkania i solarium chyba. To budynek na ulicy Łużyckiej, na przeciwko jest przychodnia kolejowa :)
http://anek73.blox/pl
Prześlij komentarz